Dziś będzie szybki post aby utrzymać minimum jeden post w miesiącu. Z ciekawostek z mojego miasta, parking przy miejscowym Carrefourze stał się płatny. Reakcja na tę zmianę była mieszana. Według mnie nie jest źle, bo można pobrać z parkometru darmowy bilet na godzinę, co raczej powinno wystarczyć na zakupy (a jak nie, to na podstawie tego biletu można zajmować parking przez maksymalnie dwie godziny pod warunkiem pokazania paragonu ze sklepu obsłudze parkingu). No i dzięki osobom, którym wprowadzenie opłaty się nie podoba, jest więcej miejsca na parkingu 🙂. Oprócz tego ten sam Carrefour jest teraz czynny całodobowo. Ciekawa zmiana, ale podejrzewam, że pracownicy tego Carrefoura podeszli do niej mniej entuzjastycznie. Co jeszcze? Miasto i sklepy przez cały dzień były zatłoczone, bo jutro jest dzień wolny od pracy, więc trzeba było zrobić zapasy jak na wojnę nuklearną. Czyli nic nowego.
Jeśli chodzi o warsztat terapii zajęciowej, nie ma żadnych sensacji. 24 listopada wybieram się na konkurs informatyczny do Elbląga, a dodatkowo biorę udział w wewnętrznym turnieju w bocce. Na razie wygrałem jeden mecz i czekam na losowanie kolejnych par.
To w zasadzie wszystko. Dziś mamy Halloween i zamiast oglądać filmy słucham halloweenowej playlisty na Spotify. A jutro wybieram się na grobing.
Pora na recenzję kolejnego gadżetu! Mi Band 2 to inteligentna opaska wyprodukowana przez chińską firmę Xiaomi. Co ta opaska robi? Pokazuje godzinę, liczy kroki, przebyty dystans i spalone kalorie, monitoruje sen, mierzy tętno przy użyciu wbudowanego pulsometru i pokazuje powiadomienia ze smartfona – czyli jest to taki smartwatch dla ubogich. Opaska ma certyfikat IP67 (tzn. po zanurzeniu na głębokość jednego metra na 30 minut nadal działa), więc można z nią spokojnie chodzić w deszczu, myć ręce czy brać prysznic. Nie wiem czy nadaje się do pływania, ale raczej nie radziłbym z nią nurkować. Według producenta działa przez 20 dni na jednym ładowaniu. Ja swoją naładowałem zaraz po otrzymaniu w piątek (4 dni temu) i wskaźnik naładowania baterii pokazuje obecnie 53%. Raczej nie osiągnę 20 dni przy moim użytkowaniu, ale i tak jest nieźle w porównaniu ze smartwatchami, które trzeba ładować co noc. Opaska ma niewielki monochromatyczny wyświetlacz i dotykowy przycisk, którego dotknięcie przełącza informacje pokazywane na wyświetlaczu.
Z moich testów wynika, że liczbę kroków należy traktować raczej z przymrużeniem oka, bo nie sądzę żebym od północy do rana zrobił ich prawie 400. Monitorowanie snu jest o tyle fajne, że dzieje się całkowicie automatycznie i działa całkiem sprawnie. Wyniki pomiarów pulsometrem są raczej prawidłowe, ale przypominam, że nie jest to sprzęt medyczny. Z połączeniem ze smartfonem (w moim przypadku LG G5) nie ma żadnych problemów. Do przesyłania powiadomień ze smartfona na opaskę używam aplikacji Tools & Mi Band (aplikacja ta jest płatna, ale jak kogoś stać na smartfona za kilkaset czy nawet tysiąc złotych, to tym bardziej stać go na aplikację za kilkanaście złotych). Notify & Fitness for Mi Band też jest fajna (i w odróżnieniu od poprzednio wymienionej aplikacji nie wymaga oficjalnej aplikacji Mi Fit), ale nie udało mi się jej zmusić do pokazywania tekstu przy powiadomieniach.
Za Mi Band 2 zapłaciłem w sklepie x-kom 129 zł. Pewnie w jakimś chińskim sklepie dostałbym ją taniej, ale to i tak dobra cena w porównaniu na przykład z Morele.net, które liczy sobie za tę opaskę 199 zł. Jest to całkiem fajna niedroga opaska dla osób uprawiających sport, ale gadżeciarzom takim jak ja też powinna się spodobać.
W środę 20 września mój warsztat terapii zajęciowej zorganizował nam wyjazd do Trójmiasta na zwiedzanie Centrum Nauki EXPERYMENT w Gdyni i Parku Oliwskiego w Gdańsku. Ponieważ nauka mnie kręci, ja też się tam wybrałem. I powiem, że było warto. W hali jest sporo stanowisk przy których można nauczyć się ciekawych rzeczy. Są także stanowiska elektroniczne takie jak symulator jazdy po pijaku, trening RKO i posługiwania się automatycznym defibrylatorem zewnętrznym, skaner mierzący nasz wzrost, wagę i parę innych parametrów, symulator dzwonienia na numer alarmowy 112 i inne. Jest tam także mogące „wywoływać silne emocje” stanowisko przy którym osoby obydwu płci mogą nauczyć się wyszukiwania zmian na piersiach (to jest dość ważne, bo ich wczesne wykrycie i zbadanie pozwala uchronić przed rakiem piersi). Część męskich czytelników, którzy pewnie już kupują bilet tylko dla tego stanowiska informuję, że badanie odbywa się nie na prawdziwych piersiach, tylko na sztucznym modelu. Mieliśmy także warsztat meteorologiczny (innymi słowy, gadaliśmy o pogodzie). Kupiłem też kilka pamiątek na które wydałem prawie całego Kazimierza III Wielkiego (tj. 50 zł).
Po przygodzie z nauką pojechaliśmy do Parku Oliwskiego. Ta część wycieczki była dla mnie nieco mniej interesująca, ale warto się tam wybrać, bo jest ładnie. Przed powrotem do domu pojechaliśmy jeszcze do McDonald’s w Tczewie na bardzo zdrowy posiłek w postaci kanapki McChicken (która na szczęście mi zasmakowała), dużej porcji frytek i dużej (0,5 l) coli. Potem każdy mógł sobie zamówić coś według własnych preferencji, ale ja byłem już najedzony.
Po wszystkim dotarliśmy bezpiecznie do domu. Było fajnie, ale na razie nie zapowiada się żadna kolejna wycieczka.
W zeszłym tygodniu byłem na kolejnej wycieczce – tym razem w Szczecinie. Dlaczego? Mój kuzyn się ożenił, a jego wybranka mieszka właśnie w Szczecinie. A że miasto leży przy granicy z Niemcami, skorzystaliśmy z okazji i wyskoczyliśmy jeszcze na jeden dzień do Berlina.
Podróż z Kwidzyna do Szczecina była dość długa, ale nie tak długa jak autokarem do Końskowoli. Nie muszę chyba mówić, że nocą i w deszczu jedzie się tak sobie. Wyjechaliśmy w piątek po południu i dotarliśmy wieczorem. Nie zwiedzaliśmy Szczecina, ale z tego co widziałem, miasto to jest całkiem w porządku. Pewną ciekawostką jest fakt, że część sygnalizacji świetlnych ma liczniki, które pokazują za ile sekund zmienią się światła.
Obiektem w którym nocowaliśmy był hotel ibis budget przy ul. Profesora Ludwika Janiszewskiego 2. Mimo słowa „budget” w nazwie hotel ten jest całkiem niezły (ma Wi-Fi, windę i drzwi do pokoi otwierane kartą). Słowo to odnosi się raczej do skromnego wyposażenia pokoi (skromnego, ale bez przesady – telewizory i łazienki na przykład są). Trochę tylko przeszkadzało jedno gniazdko elektryczne na cały pokój (dwa jeśli liczyć to w łazience).
W sobotę pojechaliśmy wynajętym autobusem na ślub do Krajnika Górnego (niewielkiej wsi blisko granicy z Niemcami. Co ciekawe, Krajnik Górny jest położony na południe od Krajnika Dolnego). Kierowca tego autobusu chyba nie bardzo wiedział co robi (sprawdzałem trochę Mapy Google i wynikło z tego, że pojechał jakąś dziwną trasą), więc się trochę spóźniliśmy, ale ksiądz był wyrozumiały i poczekał. Jak był ślub, to oczywiście musiało być też wesele (jeśli ktoś ze Szczecina to czyta i szuka lokalu na wesele, to na którym byłem odbyło się w Starym Folwarku w Ustowie. Według mnie bardzo fajny lokal). Jako introwertyk nie bardzo nadaję się na takie imprezy, ale nie było źle, choć około północy zaczynałem już mieć trochę dość. Niedziela to już tylko poprawiny.
W poniedziałek rano pojechaliśmy pociągiem do Berlina (a właściwie to dwoma pociągami, bo musieliśmy się przesiąść w Angermünde). Była to moja druga wizyta w Niemczech – pierwszą był wyjazd do Celle w liceum. Tutaj mała ciekawostka: część Niemiec przy wschodniej granicy wizualnie niemal niczym nie różni się od Polski. Na początku skorzystaliśmy z berlińskiego metra, które składa się z oszałamiającej wręcz liczby trzech stacji(korekta: z trzech stacji składa się tylko linia U55. Cała sieć berlińskiego metra jest dużo większa i składa się ze 173 stacji). Potem zwiedzaliśmy takie miejsca jak Brama Brandenburska czy salon Mercedesa gdzie można kupić Mercedesa klasy S za jedyne 132 113 euro (w momencie pisania tego postu będzie to 786 rent socjalnych z hakiem 😛). Berlin nawet mi się podoba. Można tu częściej niż w Polsce spotkać ludzi innych mniejszości etnicznych – czasem zobaczyliśmy jakichś Azjatów, a trochę rzadziej ludzi ciemnoskórych. Ciekawym elementem są charakterystyczne ludziki na sygnalizacjach świetlnych dla pieszych (widoczne na fotce wyżej). Znane są one jako Ampelmännchen. Istnieje nawet poświęcona im marka AMPELMANN.
Po skończonym zwiedzaniu wróciliśmy pociągiem z Berlina do Szczecina (tym razem bez przesiadek). Potem, już wieczorem, ruszyliśmy do domu. Podróż w drugą stronę aż tak się nie dłużyła. Do domu dotarliśmy po pierwszej w nocy. Byłem trochę zmęczony, ale zadowolony. Szkoda, że tego typu wyjazdy nie trafiają mi się częściej.
Jeśli czytacie ten post, to znaczy, że zakończył się mój pięciodniowy wyjazd do województwa lubelskiego i dotarłem do domu w jednym kawałku. Było daleko. Podróż autokarem między Kwidzynem a Końskowolą to około 8-9 godzin jazdy licząc postoje. Jestem mniej więcej przyzwyczajony do podróży między Kwidzynem a Trójmiastem i powiem, że różnicę w dystansie zdecydowanie czuć. Taka długa podróż nie jest dla mnie nowością, bo w liceum pojechałem do Celle (takie miasto w Niemczech), a tam dystans był jeszcze większy.
Wracając do mojego wyjazdu w tym tygodniu, nocowaliśmy w Końskowoli w Centrum Innowacyjno-Szkoleniowym Lubelskiego Ośrodka Doradztwa Rolniczego w czteroosobowych pokojach. Jeden z chłopaków z którym nocowałem działał mi na nerwy na tyle żeby trochę zepsuć mi wrażenia z wyjazdu, ale pozostali dwaj byli w porządku. Na miejscu jest stołówka w której śniadanie serwowano w formie szwedzkiego stołu, zaś obiadokolację w formie zupy i drugiego dania. Zwłaszcza obiadokolacje wystawiły moją wybiórczość pokarmową na próbę, ale dałem radę.
Co zwiedzaliśmy opisywałem już na stronie na Facebooku, więc tutaj opowiem tak w skrócie. Pierwszy dzień wycieczki był na zapoznanie się z miejscem w którym będziemy nocować. Drugiego dnia pojechaliśmy do Kazimierza Dolnego, gdzie zwiedzaliśmy zamek, basztę (z której widok możecie podziwiać na fotce na górze) i centrum, a następnie wybraliśmy się na godzinny rejs statkiem po Wiśle. Trzeciego dnia wybraliśmy się do Nałęczowa zwiedzić Park Zdrojny i pijalnię wód mineralnych, gdzie można nalać sobie do jakiegoś pojemnika lub naczynia któryś z trzech rodzajów wody mineralnej, z których dwa powinno się od razu wypić. Tego dnia udaliśmy się jeszcze do Wąwolnicy i wróciliśmy na dwie godzinki do Kazimierza Dolnego. Czwarty dzień to wizyta w Puławach, gdzie odwiedziliśmy park pełen pawi, muzeum i parę zabytkowych budowli. W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze szkółki roślinne Kurowscy. Piąty i ostatni dzień to już tylko pakowanie, śniadanie i długo wyczekiwany powrót do domu. Udało mi się kupić parę pamiątek, których zdjęcia znajdziecie na moim profilu na Instagramie. Niestety w Puławach nie byliśmy w żadnym sklepiku w którym mógłbym kupić magnes, więc jako pamiątkę wykorzystałem bilet do muzeum.
Ogólnie wrażenia z wycieczki były dobre, ale raczej wolę wyjechać sam lub ze znajomymi na wyjazd na którym mogę robić co chcę niż na grupowy wyjazd z ludźmi, których znam tylko z widzenia, przy czym jeszcze nie wiadomo z kim będzie się nocować.
Teraz druga sprawa – teraz ci, którzy uważają, że moja twórczość jest tego warta mogą mi podarować parę złotych wchodząc tutaj. Jako system płatności wybrałem YetiPay, który jest średnio wygodny, bo trzeba założyć konto i zasilić je przelewem, ale PayPal właściwie nie bardzo pozwala na zbieranie kasy na własne potrzeby, a inne znane mi systemy tego typu wymagają prowadzenia działalności gospodarczej. Jest jeszcze Patronite, ale wydaje mi się, że ta strona jest bardziej dla osób, które mają już jakieś tam zasięgi niż dla niszowych twórców takich jak ja. Poza tym Patronite ręcznie zatwierdza strony zbiórek i nie wiem na ile skłonni byliby zaakceptować moją. Nie wykluczam wypróbowania Patronite w przyszłości, ale na razie macie to co jest. I pamiętajcie, że wszelkie wpłaty są całkowicie dobrowolne – na razie nie grozi mi ruina finansowa i stać mnie na opłacanie serwera. Byłoby miło gdyby udało mi się zmonetyzować ten blog, ale nic na siłę.
Jutro (21 sierpnia) ze swoim warsztatem terapii zajęciowej wybieram się na kolejną wycieczkę. Będziemy zwiedzać Kazimierz Dolny, Nałęczów i Puławy. Między wizytami w tych miejscowościach będziemy nocować w Końskowoli. Teraz zastanawiam się nad słusznością mojej decyzji o udziału w tej wycieczce, bo kompletnie nie wiem gdzie będziemy nocować i czy znowu uda mi się dostać pokój w pojedynkę. Żeby było jeszcze ciekawiej, z mojej pracowni (miejscu w którym podczas pobytu w warsztacie spędzam najwięcej czasu) jadę tylko ja, więc mogę zapomnieć o otrzymaniu pokoju z kimś kogo w miarę dobrze znam. W każdym razie wyjeżdżam jutro rano i wracam w piątek (25 sierpnia) po południu. Nie wiem czy będę miał dostęp do Wi-Fi, ale mam spory pakiet danych u swojego operatora telefonii komórkowej, więc brak łączności ze światem nie będzie problemem. Oczywiście będę się odzywać w sieciach społecznościowych. No, to do piątku.
Dziś coś na szybko. Na YouTube można znaleźć film w którym pewien dobrze umięśniony pan o nazwisku Robert Burneika (znany także jako Hardkorowy Koksu) zabawia się w instruktora strzelectwa, ucząc żonę obsługi strzelby i pistoletu. Wszystko fajnie, ale pan Robert raczej słabo zadbał o bezpieczeństwo swojej żony – pozwolił jej strzelać w bardzo nieodpowiednim obuwiu (szpilki na żwirze – poważnie!), nieprawidłowo chwycić pistolet (naprawdę niewiele brakowało żeby cofający się zamek urwał jej lewy kciuk) i skierować wspomniany pistolet (z palcem na spuście!) w stronę kamerzysty (wprawdzie dziewczyna wystrzeliła cały magazynek, ale zdrowy rozsądek zabrania celowania w innych nawet rozładowaną bronią).
Film ten możecie obejrzeć tutaj (jak ktoś jest uczulony na brzydkie słowa, to ostrzegam, że takie tam padają). A ja przypominam żeby strzelania nie uczyć się ani od „instruktorów” takich jak pan Robert ani z gier czy filmów, tylko od profesjonalnego instruktora na strzelnicy.
Kiedyś kupiłem taniego pendrive’a o pojemności 64 GB, który okazał się kompletnym rozczarowaniem (i nauczyłem się, że kupowanie takich pendrive’ów to błąd). No to niedawno kupiłem sobie markowego pendrive’a o pojemności 128 GB. I co mogę o nim powiedzieć? Pendrive ten jest wykonany z aluminium i posiada wykonane z tworzywa „ucho” umożliwiające przypięcie go do smyczy lub breloka. Jest mały, co jest jednocześnie zaletą i wadą, bo łatwo go zgubić. Ja sobie z tym poradziłem doczepiając smycz. SanDisk Ultra Flair obsługuje standard USB 3.0, ale mimo to prędkości są raczej średnie – początkowo pendrive zapisuje pliki z prędkością ok. 90 MB/s, ale po około kilkunastu sekundach prędkość spada do mniej więcej 40-50 MB/s. Dla mnie to nie problem, ale niektórzy mogą to uznać za wadę. Kolejną kwestią jest to, że ten pendrive dość znacząco się nagrzewa i nie jest to ograniczone tylko do mojego egzemplarza. Może to kwestia tego, że jest zrobiony z aluminium, a nie z tworzywa, ale mam nadzieję, że nie wpłynie to na jego żywotność. Fabrycznie jest na nim zapisane oprogramowanie SanDisk SecureAccess. SanDisk Ultra Flair o pojemności 128 GB można dostać za około 175 zł. Czy go polecam? Tak, o ile nie stać Was na coś droższego.
Aktualizacja po kilku miesiącach użytkowania: ten pendrive jest dość łatwo obciążyć (nawet jeśli jest podłączony do portu USB 3.0), przez co bardzo spada prędkość pracy. Nie jestem pewien, ale nagrzewanie się może mieć z tym coś wspólnego. Korzystam na tym pendrivie z pakietu aplikacji przenośnych PortableApps i od czasu do czasu aplikacje (głównie przeglądarka internetowa) zawieszają się na około kilkanaście sekund. Nie mówię, że nie warto kupować tego pendrive’a, ale warto o tym wiedzieć decydując się na jego zakup. Do przenoszenia plików czy do przeglądania zdjęć i filmów na telewizorze nadaje się dobrze. Przy bardziej intensywnym użytkowaniu (takim jak wspomniane PortableApps) sprawdza się już jednak nieco gorzej. Nie stwierdziłem jednak problemów z uszkodzonymi plikami, co jest sporym plusem.
Ostatnio zaciekawił mnie ten film. Jest to recenzja serwera NAS firmy QNAP. Co to w ogóle jest serwer NAS? NAS to skrót od Network Attached Storage, czyli magazyn podłączony do sieci. W serwerach NAS można przechowywać dane, ale mają one też więcej funkcji, o czym za chwilę. Serwery te mają specjalne zatoki w których można umieścić jeden lub więcej dysków twardych. Najpopularniejsze są chyba rozwiązania 2-dyskowe, choć istnieją też serwery NAS obsługujące nawet 32 dyski. Dyski w serwerach NAS można połączyć w macierz RAID, co sprawia, że na dwóch dyskach zapisywane są identyczne dane, dzięki czemu jeśli jeden z dysków ulegnie awarii, dane wciąż będą dostępne na drugim dysku. Serwery NAS podłącza się przez LAN do routera, a zarządzanie nimi odbywa się przez przeglądarkę internetową. Do danych przechowywanych na serwerze NAS mamy dostęp nie tylko poprzez sieć lokalną, ale także z dowolnego miejsca na świecie za pośrednictwem Internetu.
Trzy najbardziej znane firmy produkujące serwery NAS to Synology (ich serwery są łatwe w obsłudze, ale stosunkowo drogie), QNAP (nieco trudniejsze w obsłudze niż serwery firmy Synology, ale mają lepszy stosunek jakości do ceny) i Western Digital (spośród tych trzech firm ta produkuje najłatwiejsze w obsłudze serwery NAS).
Teraz przechodzimy do sedna, czyli do czego można wykorzystać serwer NAS. Oto niektóre z jego zastosowań:
Centralny magazyn plików – swoje ważne pliki możemy przechowywać w jednym miejscu zamiast rozrzucać je po kilku komputerach czy urządzeniach przenośnych.
Serwer kopii zapasowych – dzięki temu można łatwo przywrócić dane na przykład po awarii sprzętu lub ataku ransomware.
Prywatna chmura – przechowywanie plików w chmurze i ich synchronizacja między urządzeniami są fajne, ale publiczne chmury mają swoje wady: ich darmowe wersje oferują raczej skromne pojemności (Dropbox na przykład tylko 2 GB), zwiększenie dostępnego miejsca wymaga wykupienia abonamentu i tak naprawdę nie mamy nad nimi kontroli, bo zarządzają nimi jakieś firmy zza oceanu – na przykład u użytkowników Dropboksa pewnego razu pojawiły się pliki, które miały być trwale usunięte. Własna chmura na serwerze NAS rozwiązuje te problemy.
Centrum multimedialne – muzykę, zdjęcia i filmy możemy przesyłać na telewizor za pośrednictwem DLNA, na Chromecasta lub (w przypadku serwerów QNAP) po kablu HDMI. Bardzo tu pomaga transkodowanie filmów w locie, dzięki czemu można oglądać filmy o wysokiej rozdzielczości na słabszych urządzeniach bez konieczności ich uprzedniej konwersji.
Serwer monitoringu – czyli podłączamy kamerę i wiemy co się dzieje w domu lub w biurze podczas naszej nieobecności. Jest tylko jeden problem – w przypadku na przykład serwerów Synology jednocześnie możemy podłączyć do dwóch kamer, a podłączenie kolejnych wymaga wykupienia odpowiedniej licencji.
Serwer WWW – na serwerze NAS możemy także hostować stronę internetową.
Dodatkową zaletą serwerów NAS jest to, że zużywają one mało prądu. Niektórym może przeszkadzać pracujący wentylator, ale są też dostępne serwery NAS z chłodzeniem pasywnym (a jak się do takich wpakuje dyski SSD, to już w ogóle są bezgłośne). Do danych na swoim serwerze NAS mamy dostęp także za pośrednictwem urządzeń mobilnych dzięki odpowiednim aplikacjom.
Podsumowując, serwery NAS to bardzo użyteczne rozwiązanie zarówno do domu jak i dla firm. Dostęp do danych z każdego miejsca na świecie to rzecz bardzo przydatna w dzisiejszych czasach, a zwiększone bezpieczeństwo dzięki macierzom RAID też nie jest bez znaczenia. Oczywiście nie każdy potrzebuje tego typu rozwiązań – jeśli nie jesteś pewien czy serwer NAS Ci się przyda, raczej nie warto wydawać pieniędzy. Ewentualnie możesz zrobić serwer NAS ze starego komputera stacjonarnego lub laptopa, instalując na nim na przykład FreeNAS.
Uprzedzając pytania, to nie jest tekst sponsorowany. A szkoda.
Być może chcielibyście wypróbować rzeczywistość wirtualną na swoim komputerze. Jest tylko jeden problem – zestawy takie jak HTC Vive czy Oculus Rift kosztują małą fortunę. Tak się składa, że znalazłem sposób na doświadczenie VR za znacznie mniejsze pieniądze. Potrzebujecie trzech rzeczy:
smartfona z Androidem i zainstalowaną aplikacją VRidge (aby było możliwe śledzenie ruchów głowy, smartfon musi być wyposażony w żyroskop, co nie powinno być problemem w przypadku dzisiejszych modeli),
w miarę mocnego komputera z zainstalowaną aplikacją RiftCat (aplikacja kosztuje 15 euro (po okresie wczesnego dostępu cena wzrośnie do 20 euro), ale można ją wypróbować za darmo z ograniczeniem długości sesji do 10 minut).
VRidge współpracuje z grami wykorzystującymi SteamVR i Oculus SDK. Smartfon z komputerem można połączyć bezprzewodowo po Wi-Fi lub po kablu USB. Jak na rozwiązanie za ułamek ceny drogich gogli do wirtualnej rzeczywistości działa to całkiem nieźle. Jeśli też macie ochotę spróbować, polecam zapoznać się ze stroną pomocy, gdzie dowiecie się m.in. jak to wszystko skonfigurować aby działało z grami na Steamie. Przypominam również aby najpierw wypróbować darmową wersję programu żeby potem nie było płaczu jak kupicie i okaże się, że coś nie działa.
Na koniec ciekawostka: rozwiązanie to zostało opracowane przez polską firmę.
Ta strona internetowa, tak samo jak zdecydowana większość innych, korzysta z ciasteczek (ang. cookies). Możesz użyć poniższych linków, aby je zaakceptować, odrzucić lub dowiedzieć się więcej.